Obiad w Rumunii

Wpis ten przygotowywałem od dłuższego czasu, chcąc zawrzeć w nim nie tylko konkretne informacje, ale także nuty smakowe potraw, które przyszło nam spożywać w Rumunii. Co dziwne, nie były to dania krwiste, jak na wampiry przystało. Nie było tam też za wiele czosnku. Miałem nawet wrażenie, że było po słowiańsku. Tłusto, czasami słono, z wyraźnymi inspiracjami z Turcji. Nic mnie nie zaskoczyło, nie było tam też niczego do czego bym z chęcią wrócił. Zresztą, w trakcie naszej wyprawy okazało się, że odnalezienie restauracji czy przydrożnego baru serwującego kuchnię narodową graniczy z cudem.

Rumunia jest wyraźnie nastawiona na turystykę. W każdym mieście widzieliśmy to samo – dużą ilość pizzerii, miejsc serwujących kuchnię włoską i wielki miszmasz wszystkiego i niczego. W zasadzie gdyby nie ten folklorystyczny narodowy jarmark świąteczny w Bukareszcie to byśmy nawet na poważnie nie liznęli tego co przeciętni mieszkańcy kraju jedzą na obiad. Mieliśmy szczęście, dużo szczęścia. Chociaż, oczywiście, podjęcie decyzji o tym, że na pewno chcemy jeść to co pochodzi z losowego, zadymionego straganu wymagało pewnej odwagi. Szczególnie, że nie liczyłem na to, że owa dziewczyna z rozbieganym okiem i zapadniętą powieką zrozumie o co mi chodzi gdy już zaczniemy udawać, że wiemy czego chcemy. Ale zrozumiała. Mrugając dwa razy.

Zacznijmy może od tego, że nie byłem kompletnym ignorantem. Wiedziałem już troszkę na temat tego co je się w tym kraju i wiedziałem czego szukać. Zamówiliśmy Sarmale oraz Mici. Do tego pierwszego dostaliśmy mamałygę, do tego drugiego kawałki pieczonego ziemniaka. Oczywiście, pomimo tego,  że całość była przyrządzana na miejscu, a dziewczyna wyglądała na taką, która na bieżąco kontroluje zarówno smak jak i konsystencję potraw to i tak mieliśmy pewne obawy, nie do końca wiedząc czego oczekiwać. W porządku, zasmakowało.

Sarmale to coś co można nazwać naszym „gołąbkiem”. Poważnie, jadąc tam obawiałem się, że nie zauważę różnicy w smaku, że to jedynie kwestia nazewnictwa, niczym z rosyjskim blińczykiem czy barszczem ukraińsko-rosyjsko-czerwonym. Ale to nie jest takie proste – nasze sarmale były w lekko kwaśnym sosie, który jednak nie przypominał pomidorowego, były też dużo mniejsze, pomimo tego ich skład niczym nie odróżniał się od tych serwowanych w Polsce. Podawane były z mamałygą, która od razu nasuwa na myśl pewne skojarzenia – to oczywista potrawa biednych ludzi. Mąka lub kasza kukurydziana gotowana na ciepłą, lepką papkę o zwartej konsystencji, przez którą powróciły do mnie wspomnienia z przedszkola. Wtedy podawano górę kaszy manny z odrobiną soku truskawkowego. To smakowało podobnie, nie posiadając żadnego smaku. Można to memłać w pysku, niczym wielbłąd. Może to kwestia przygotowania, a może moje królewskie podniebienie, ale nie byłem tym uraczony.

Mici to znów potrawa tłusta, podobnie jak sarmale. Po prosu wydawała się ociekać bogatym olejem. To mięso mielone, przyprawione, uformowane w formę kiełbasy, smażone lub pieczone, które, w mojej opinii całkiem dobrze pachnie. Smakuje jak kiełbasa z grilla. Dodatkowo jasne jest, że posiłek był dość skromny, a cena festiwalowa. Jeśli dobrze pamiętam zapłaciliśmy około 15 lei, licząc, że na starym rynku uda nam się znaleźć coś bardziej wartego uwagi – koniec końców skończyło się na niezbyt dobrej pizzy w wyludnionej restauracji, niedaleko cerkwi. Wracając jednak do jarmarku – spróbowaliśmy tam czegoś z czym wcześniej styczności nie miałem.  Długie na pół metra, puste w środku ciasto o wyglądzie rury kanalizacyjnej, za 5 lei. Kołacz węgierski, o fajnej polskiej nazwie Kurtoszkalacz to cudo. To niczym zjadanie samego wierzchu z chałki, znów i znów, esencja tego co najlepsze w takim cieście. W całej Rumunii widziałem go jeszcze w paru innych miejscach, wydaje się być dość popularnym przysmakiem, takim jak u nas festiwalowa, lepka wata cukrowa.

Jedliśmy oczywiście dużo i dwa razy byliśmy za zakupach, zaopatrując się w najpotrzebniejsze produkty, szybko jednak odkrywając, że bardzo ciężko znaleźć w sklepie coś pochodzenia rumuńskiego, wśród soków króluje na przykład Tymbark, który jest wszędzie. A poza tym sporo niemieckich słodyczy, trochę angielskich ciastek, mnóstwo hiszpańskich win. Jakościowo wychodzi to więc w porządku, szansa na zatrucie pokarmowe jest nikła, a my sami zaopatrzeni w prowiant (a w przypadku Braszowa także robiący śniadania) byliśmy raczej zadowoleni.

Ze śniadaniami hotelowymi bywało różnie i myślę, że jest to uzależnione zarówno od klasy, chęci jak i dobrej woli właścicieli tych drobnych domów. Najlepsze śniadanie zjedliśmy chyba w Sighisoarze, gdzie odkryłem, że omlet może smakować. Jajka stanowiły jednak zawsze podstawę oferty, chociaż przybierały różną formę, od smażonego i śmierdzącego tłuszczem do sadzonego. Ani razu nie byłem jednak zachwycony tak bardzo jak ludzie piszący opinie na booking.com. Chyba znów potwierdza się teza mówiąca, że Anglikom zasmakuje wszystko co nie wchodzi w skład ich nudnego angielskiego śniadania jedzonego z lekko odgiętym palcem wskazującym.

Podczas pobytu w górach było naprawdę ciężko. Hotelowe okrojone menu (A tego nie posiadamy, bo nie ma sezonu. A z zup mamy tylko flaki. Mmm.) i komunistyczne podejście do gościa sprawiło, że naprawdę czułem się jakbym trafił do baru mlecznego lat osiemdziesiątych. Potrawy międzynarodowe, mdłe, rozczarowujące, stanowiące odwet za to, że ich niepokoimy podczas mroźnych, kwietniowych zamieci. Wisienkę na torcie stanowią tam śniadania – z każdym kolejnym dostawaliśmy coraz mniej sera. Deficyt.

Podczas pobytu w Sybin poszliśmy do Hochmeister Delikat’essen, kierując się głównie pozytywnymi opiniami gości z przeszłości. Wszyscy polecali zupę kukurydzianą i to właśnie w tę stronę poszliśmy. Interesujące danie, nowy smak, orzechy pinii pływające na wierzchu. Ale znów – kuchnia zupełnie nierumuńska. Mimo to, z chęcią zjadłbym jeszcze jeden talerz, albo nawet dwa. Ciekawostkę stanowili też kelnerzy, którzy konspiracyjnie próbowali się dowiedzieć z jakiego kraju jesteśmy. No bo słyszeli angielski, który nagle przeszedł w niemiecki a skończył się na polskim. Gdy już wychodziliśmy to zapytali nas o pochodzenie, nie mogliby spać po nocach.

Odwiedzając Sighisoarę skierowaliśmy kroki do zabytkowego budynku leżącego nieopodal wyjścia ze starego miasta. W środku znajdowała się dość obszerna, piętrowa restauracja o interesującym wystroju, w której znów postanowiliśmy spróbować zupy. Fasolowej (chociaż o konsystencji mocno przypominającej Fasolkę po Brytońsku) w chlebie za 15lei. Nie był to oczywiście żaden majątek, ale zarówno brak świeżości chleba jak i wrażenie jedzenia pokarmu ze słoika nieco rozczarowało. Wino było najlepszą częścią posiłku. Być może należałoby nadmienić, że miejsce to stanowi głównie pizzerię, co oczywiście nie przeszkadza mu być jednym z tych najbardziej polecanych przez turystów w mieście.

W Braszowie jedliśmy dwukrotnie. Raz, żeby zabić smak suchego hot-doga z frytkami z podnóża zamku w Branie. Dwa, żeby naprawdę porządnie się najeść dzień przed wylotem. Za pierwszym razem uderzyliśmy tak wysoko jak tylko się dało i licząc na szczęście poszliśmy, bez żadnej rezerwacji, do miejsca numer jeden, najlepszego z najlepszych, Dei Frati. I to była całkiem porządna decyzja, z której wszyscy byli zadowoleni. Pełen profesjonalizm, jakość, możliwość stworzenia dania specjalnego dla dziecka (ze sporą przystawką parmezanu). Osobiście zjadłem Ravioli, po raz trzeci w życiu, 10 sztuk napchanych do granic możliwości serem pleśniowym.

Z kolei restauracja Bella Musica mieści się w piwnicy pod hotelem. Jest tam ciemno, sufity są niskie, a kolejne pomieszczenia, przemienione w zakątki wypełnione krzesłami i stołami nadają jej specjalnego klimatu. To chyba najlepsze ze wszystkich miejsc, z najbardziej bogatą ofertą dań. Staraliśmy się zamówić potrawy jak najbardziej zbliżone do tych rdzennych, rumuńskich, aby jeszcze raz, przed wylotem, dać sobie szansę na skosztowanie czegoś nowego. I tak – był stek na rozgrzanym kamieniu, z warzywami i ziemniakami, który został okraszony cytatem niezrozumienia „Ale to przecież jest surowe”. Były kostki jagnięce z mamałygą, w sosie miętowym. I był mój „paprykarz”. Nie, nie dali mi puszki pochodzenia szczecińskiego. To w zasadzie coś co powinno być gulaszem, ale nim także nie było. To danie podawane na ciepło, różnego rodzaju mięso, głównie kurczak, z czerwoną papryką, kwaśnym kremem i małymi pierożkami ulepionymi z semoliny. Plus przystawki… Zapiekane pieczarki z boczkiem, w sosie, przyprawiane ziołami, cały talerz Quesadillas z kurczakiem i górą śmietany, kolejny talerz ze szpinakiem na ciepło. Cieszę się, że koniec końców zapomnieli nam jeszcze przynieść te frytki, które zamówiliśmy jako dodatek do dań głównych. To byłaby katastrofa dla naszych żołądków, które całkowicie wypełnione prosiły już o odpoczynek.

Można uznać, że pod względem jedzenia Rumunia wypadła całkiem znośnie. Cenowo jest bardzo podobna do Polski, zdarzają się restauracje gdzie można zjeść dobrze i tanio, ale oczywiście, najlepiej jest mierzyć wysoko i za cel upatrzyć sobie jedzenie tylko i wyłącznie kuchni lokalnej. Czy może być coś co lepiej pozwoli nam zrozumieć mentalność Rumunów niż żucie ponurej, niesmacznej mamałygi?

Dodaj komentarz