Smok rozpościera skrzydła

Wyjeżdżając z Bukaresztu wczesnym południem mieliśmy już wstępnie zaplanowaną trasę. Czekały nas jeszcze zakupy na obrzeżach miasta, w lokalnej strefie handlowej, w pobliżu nowoczesnego osiedla. Później właściwie prosta droga, autostrada, 180 kilometrów dzielących nas od podnóża gór. Jedną z ostatnich wiosek, na które można natrafić przed wjazdem na Transfăgărășan jest Arefu. A ostatnia stacja benzynowa znajduje się w mieście Curtea de Argeş kilkanaście kilometrów wcześniej. Droga w góry miała być największą atrakcją, przygodą. Powiedzmy, że na pewno dostarczyła nam wrażeń – koniec końców wyprawa w Karpaty była niezapomniana.

Pierwszym naszym przystankiem był mały okrąg turystyczny, z hotelem, sklepem, campingiem i płatnym parkingiem (3 lei). Stanowiło to dobrą okazję, aby lekko odpocząć, przebrać się (bo wiać zaczęło) i przygotować się ku zwiedzaniu lokalnej atrakcji, która wydaje się lekko zapomniana. To znaczy, na pewno nie stanowi ona turystycznej pułapki i jest warta tej drobnej opłaty jaką trzeba uiścić już po wejściu na samą górę. Zamek Poenari (Cetatea Poenari) jest widoczny z daleka, znajduje się na samym szczycie góry, na wysokości 860 metrów, w miejscu, które wydaje się niedostępne. Od razu więc pojawiają się pytania – kto i jak go postawił? Czy ten słynny Drakula, będąc nietoperzem wlatywał przez otwarte okiennice niegdyś imponującej cytadeli? Bo budowla jest w zasadzie nie do zdobycia, z każdej strony okrążona przez strome klify, naruszyły ją tylko siły natury. Krótko mówiąc, to idealna pozycja do obrony wąskiego przesmyku w dole. A z samej góry – widok w każdą stronę Rumunii, na wiele, wiele kilometrów.

Wołoszczyzna była zawsze miejscem, w którym toczyły się konflikty. Mówimy w końcu o ciemnych wiekach, żądnych władzy sąsiadach i wielu księstwach, które już nie istnieją, lub przerodziły się w nowożytne państwa. Dużo tam wpływów germańskich, które są widoczne szczególnie w Transylwanii. Czytając nawet niektóre wzmianki historyczne można pomyśleć, że ci rdzenni Rumunii (bez względu na region i pochodzenie) mieli podobną sytuację z Węgrami jak my z Niemcami, odwieczny konflikt. Nic więc dziwnego, że kolejni władcy widzieli potencjał w zbudowanym w XIII wieku zamku. Ten jednak w pewnym momencie popadł w ruinę. Lokalne konflikty księstw o ziemię szybko znalazły swój koniec gdy z południa nadciągnął nowy wróg – Imperium Osmańskie.

I wtedy wchodzi on, cały na czarno

Syn smoka (lub syn diabła) to dosłowne tłumaczenie słowa Drakula – przydomek ten, posiadany przez Vlada Țepeșa, jest znany raczej wszystkim, przemielony przez popkulturę, dzięki której w jego historii jest więcej mitu niż prawdy. Nie ulega jednak wątpliwości, że to najbardziej wpływowy władca wołoski, który bardzo mocno zalazł za skórę Turkom i małej części ówczesnego świata. Od wczesnych lat życia, oddzielony od rodziny, przebywał w niewoli jako zakładnik sułtana i pewnie w swoich marzeniach snuł plan zemsty na wszystkich, którzy go skrzywdzili. A gdy w końcu zasiadł na tronie zaczął się okres faktycznej historii przeplatanej z fantasmagorycznym mitem spisanym przez jego przeciwników politycznych. Drakula mógł więc odnaleźć swojego brata bliźniaka w Iwanie Groźnym – to postaci niesłychanie podobne, próbujące podporządkować sobie lud i społeczność bojarską tymi samymi metodami. I to co w dzikiej, azjatyckiej Rosji mogło uchodzić za chleb powszedni, na Wołoszczyźnie szokowało.

To wszystko oczywiście wiąże się z faktyczną historią wspomnianego wcześniej zamku. W Wielkanoc, w roku 1457, w jego twierdzy wyprawiono wielką ucztę dla dzielnej szlachty walczącej i jej rodzin. Można sobie tylko wyobrażać jak wspaniałe wydarzenie musiało to być, bojarowie najpewniej liczyli na względy nowego władcy, a pomiędzy kęsem mięsa a czarką wina nie zauważyli oczywistego podstępu. Część szlachty, która, według Drakuli była winna śmierci jego ojca i brata, została bezceremonialnie nabita na pale, które okrążyły miasto ponurym murem. Resztę, kobiety, dzieci i młodzież, skierowano w długą drogę ku śmierci i głodowi – czekała ich przeprawa przez góry, 200 kilometrów ścieżek, których kres znajdował się właśnie w Poenari. Twierdza ta, wtedy opuszczona, została przebudowana kosztem ludzkiej krwi, stając się jedną z głównych fortec nowego władcy Wołoszczyzny. Ale umowa była uczciwa, a Vlad był litościwy. Mówi się, że rodziny bojarskie miały tam służyć do momentu aż włókna ich ubrań rozerwą się na części. Ot, taki inny synonim wieczności.

Nie bał się chyba nikogo i niczego, likwidując przeciwników w sposób najbardziej bezlitosny. A szczególną słabość miał do znienawidzonego Imperium Osmańskiego, wykazując się finezją i zaangażowaniem w wojnie. W początkowej fazie jego kampania odnosiła sukcesy, zdobywał twierdze i miasta, bardzo często uciekając się do podstępów, ale zawsze tak samo krwawo obchodząc się z ludnością cywilną i armią przeciwnika. Miał wzbudzać respekt, mieli się go bać i bez wahania wykonywać rozkazy. Jego domeną była rzeka krwi, jego muzyką przedśmiertny okrzyk agonii, a ulubionym zapachem swąd spalonej do gołej ziemi wioski. Czy dziwnym jest więc fakt, że podania w pewnym momencie zaczęły wspominać o tym, że pije krew, zamienia się w nietoperza i masakruje legiony wrogów samym spojrzeniem?

W 1462 roku wojska tureckie pod wodzą Mehmeda II wkroczyły na ziemie wołoskie, zmierzając w kierunku siedziby Drakuli – Târgovişte. Sam marsz był opóźniany z powodu doskonałej walki partyzanckiej, toczonej jednak kosztem ludności cywilnej. Palono wsie, zatruwano wodę, dbano o to, aby przeciwnicy nie znaleźli na swojej drodze schronienia lub wody. Dochodziło też do ataków na obozy, kradzieży wyposażenia, robiono wszystko aby jak najbardziej uszczuplić wielką i potężną armię osmańską. Naprzeciwko siebie stało dwóch fanatyków, co mogło pójść źle? Imponujący musiał być ten słynny, pewnie nieco podkoloryzowany historycznie las pali, „straszak” ostateczny, który stanowił dla sułtana wizję samego piekła. Bo jak inaczej nazwać szeroki na kilometr, długi na trzy kilometry obszar wypełniony palami wbitymi w ziemię – na każdym z nich znajdował się jeden jeniec turecki. Może jest w tym szaleństwie ziarno prawdy – nie sądzę, aby cokolwiek mogło zatrzymać marsz osmański, a tamtego dnia coś spowodowało, że wszystkie wojska zostały zawrócone do kraju. Najpewniej na przymusowe badanie psychiatryczne.

Za obecne zamieszanie związane z postacią Drakuli należy winić Brama Stokera, dla którego Smok rozpościerający skrzydła stał się pierwowzorem hrabiego-wampira. To pewnie też jemu Rumunia zawdzięcza część swojej popularności, mimo, że jest ona skierowana na zamek w Branie, na miejsce, w którym Drakula nigdy nie przebywał.

Droga ku górze

Jeden, dwa… Powietrze jest ciepłe, przyjemne, pogoda lekko słoneczna. 1480 betonowych stopni dzieli wąską dolinę od szczytu góry, na którą trzeba się wspiąć, aby dostąpić zaszczytu wejścia do środka twierdzy. To, co na początku wydaje się łatwym zadaniem szybko przeradza się w niemałe wyzwanie – jest stromo, znacznie bardziej, niż można to sobie wyobrazić. W końcowych odcinkach jasnym staje się, że betonowa droga pomału się osuwa, stoimy nad pionową ścianą, która jest najgorszym miejscem do jazdy na sankach. Dla mnie, jako osoby o znacznym lęku wysokości było to przeżycie lekko traumatyczne, a zmęczenie pomieszane ze strachem sprawiło, że odczułem potworność tego miejsca bardziej niż inni.

W trakcie wspinaczki z góry spadają malutkie kamienie, odbijając się szerokimi łukami – nie wiadomo czy ktoś je rzucił czy nie, ale nie chciałbym dostać takim w głowę. Trzeba więc uważnie nasłuchiwać, patrzeć i przeć do przodu, w myślach licząc kolejne stopnie dzielące nas od szczytu. To miejsce nie jest bezpieczne, ciągle nie mogłem pozbyć się wrażenia, że okoliczne skały tylko czekają na oderwanie się od reszty. Tysiąc jeden, tysiąc dwa… nagle zaczyna się robić nieco bardziej płasko, znajdujemy się koło kasy. Całe szczęście nie musimy tutaj płacić za fotografowanie, mimo, że plakat przy wejściu do tego zachęca (60 lei!). Całość zabudowy, drewniane wsparcia i balustrady ledwo wydają się trzymać całości. Wszystko mnie przeraża – most nad delikatną przepaścią, wejście do rozpadającej się ruiny, znajdującej się na szczytu klifu. No i ten potworny wiatr i przejmujące zimno. Czy to już widmo śmierci?

Zamek jest mały, to zaledwie jedna część muru, parę wież, cała reszta osunęła się w dół zbocza wskutek trzęsienia ziemi, wiele lat temu. Pozostało skromne świadectwo odwagi osób budujących tę twierdzę i moja prywatna adrenalina, bulgocąca w żyłach. No i są jeszcze te zabawne manekiny, nabite na pal. Jest topór kata, dyby, są ruiny wieży, której podłoga wypełniona jest drobnymi monetami. Tylko turystów jakby mniej.

Na koniec zostawiam was z filmem nagranym z powietrza. Tylko on dobrze oddaje ogrom pobliskich gór, klimat tego miejsca i lokalizację zamku.

Strasznie. Po prostu strasznie… chyba, że jest się nietoperzem.

 

Galeria: Tutaj

Dodaj komentarz