Groza w górach, czyli podkolorowana historia na faktach

Udawali zaskoczonych. Nie mogłem się im dziwić – zapadał już zmrok, a nasze przybycie musiało wyrwać ich z pewnego letargu. Gdy tylko zaparkowaliśmy samochód poszedłem w stronę hotelu otoczonego z każdej strony górami, chyba przede wszystkim po to, aby upewnić się, że ktoś tam żyje. I dostrzegłem go w oknie. Spojrzał na mnie i zniknął. Ot, pewnie musiał się przygotować, dałem mu czas.

Sam budynek nie był imponujący, trzy piętra, spadzisty dach, na pewno było mu bliżej do zwykłego schroniska niż profesjonalnego uzdrowiska ze wszystkimi wygodami. W recepcji musiałem odczekać parę chwil, zauważyłem monitoring – a więc obserwowali wszystkie korytarze, na bieżąco śledzili naszą aktywność. Patrzyli, analizowali.

Przywitał mnie recepcjonista – zarządca. Chociaż to za dużo słowo, bo on lekko wzruszył ramionami, nie wydawał się ucieszony faktem, że dotarliśmy na miejsce. Westchnął lekko, dał mi formularz do wypełnienia, poprosił o pieniądze.  Nie odpowiedział na moje pytania, zasłaniał się nieznajomością angielskiego. Oto mroźne powitanie w spowitych mrokiem górach, suche powietrze wypełniające korytarz, podejrzany, delikatny uśmiech mężczyzny w czarno-białym umundurowaniu.

„Ah goście. Trzeba będzie im zapewnić wszelkie wygody.” Pomyślał recepcjonista-zarządca o lekko śniadej karnacji.

Obsługa zniknęła. Gdy tylko przytargaliśmy swoje torby cała recepcja i pobliska stołówka świeciły pustkami. Nasze pokoje znajdowały się na samym szczycie, na drugim piętrze, a wejście po schodach było swego rodzaju wspinaczką, jedyną jaką mogliśmy wykonać bez profesjonalnego sprzętu przebywając w górach. Tam powietrze wydawało się jeszcze bardziej suche i ciepłe kontrastując z mrozem zza okna. A nasze pokoje, oddzielne, chociaż znajdujące się koło siebie sprawiły wrażenie drobnego schronienia przed światem i tym co się dzieje na zewnątrz. Wyobraźcie sobie drewnianą chatę pośrodku lasu nad norweskim jeziorem. To takie wrażenie do pewnego stopnia. Azyl i izolacja.

Nie ukrywam, że byliśmy zmęczeni, tego nawet nie trzeba opisywać. Nasza przeprawa trwała dłużej niż planowałem, a jej efekt nie był zadowalający. To znaczy –  najbardziej frustrował nas brak benzyny, odległość cywilizacji, niepewność tego co dalej. Owo nieznane przerażało najbardziej, nie wiedzieliśmy na przeciw czego stoimy. Gdyby był to niedźwiedź czy stado dzikich psów moglibyśmy obmyślić taktykę. Znaleźć najskuteczniejsze rozwiązanie. Przygnębieni, lekko zrezygnowani postanowiliśmy omówić problem już przy późnym obiedzie, kolacji, nazwijcie to jak chcecie. Na dworze zapadł mrok, a mróz wzmagał się z każdą chwilą. Cieszyliśmy się, że nie jesteśmy teraz na zewnątrz. Podróż przez śnieżne nasypy nocą byłaby nierozsądna.

Dość szybko pojawił się on, zarządca, w towarzystwie swojego kolegi, podając nam karty dań. Czekał, patrzył się, nie odstępował nas na krok, tak jakby liczył, że z naszej konwersacji wyciągnie jakieś ważne informacje. Oferta gastronomiczna nieimponująca, mocno symboliczna – nic dziwnego, miałem jedynie nadzieję, że ich specjalnością nie jest pożytkowanie pobliskich, zabłąkanych psów. Albo, że nie zamierzają nas otruć w inny sposób. Żarty się nas trzymały, pomyślcie tylko jak to wyglądało, samotny hotel na samym końcu drogi bez dalszego przejazdu, dziwaczna obsługa, szlak bez możliwości ucieczki. Preludium horroru. Połowa zup z oferty niedostępna. Z tych dostępnych polecali flaki. Mimowolnie wzdrygnąłem się. Flaki. Pośrodku niczego, w ciemnej dolinie, najbardziej koszmarna zupa, którą wymyślił człowiek.

Zamówiliśmy mięso, kotlety z frytkami, coś do picia – szybki, beznadziejny posiłek o smaku gumy, który równie dobrze mógł mieć już parę dni. Patrzyli na nas, on zarządca-recepcjonista, jego pyzaty kolega-kelner i starsza kobieta, która także pełniła podwójną rolę sprzątaczki-kucharki. Prawie samowystarczalny hotel z drobną załogą w centrum niecki, w którą z dwóch stron mogła spaść obfita lawina. Trudno się chyba dziwić tej delikatnej, podświadomej obawie. Pojawiały się kolejne pytania – skąd biorą prąd, czemu nie ma tu innych gości, czemu nikt nie ostrzegł nas, że przyjazd w kwietniu to nie jest najlepszy pomysł? I dalej – co zrobimy gdy spadnie jeszcze więcej śniegu? Jak dotrzemy do kolejnego miasta, skoro droga jest zamknięta?

Poszedłem więc po najprostsze rozwiązanie. Zapytałem czy nie sprzedadzą nam paru litrów paliwa – musieli je mieć. Wtedy spostrzegłem, że oprócz nas i obsługi w sali byli też oni – schowani za barem, siedzący przy stole. Byli niczym doświadczeni łowcy, tropiciele wilków pośrodku syberyjskiej tundry, ludzie zimy. To do nich ostatecznie skierowano zapytanie o benzynę, pomyślałem, że taka była ich rola w całym tym mechanizmie, dostarczali zapasy, podążając wciąż tą samą ścieżką, w dół i górę. Wkrótce, pomimo późnej godziny wieczornej zniknęli. Odjechali, kiedy tego nie zauważyliśmy, dowiedziałem się tylko, że możemy się spodziewać naszego paliwa kolejnego dnia, około południa. Więc przynajmniej ta kwestia została rozwiązana.

Rozeszliśmy się do swoich pokoi, przygotowując się do snu, słysząc stukanie nad nami. Najpierw delikatne, później głośniejsze. W pokoju ukrop, możliwości zaśnięcia zerowe. Wstałem, przez drzwi na balkon patrzyłem w stronę gór oczekując czegokolwiek. Przecież byłem sam, a to samotnym ludziom przytrafiają się rzeczy, których nikt nie potrafi wyjaśnić. Cokolwiek! Dzika sfora psów, nieznane stworzenia kryjące się w cieniu, jasne światła na niebie, silny wiatr, nic, kompletnie nic. Było spokojnie, wszystko stało w miejscu, zatopione w śniegu. Po uchyleniu okna było słychać odgłos pobliskiej rzeki i wodospadu, jednostajny, nieprzerwany niczym. Cisza przed burzą, oby.

Znowu coś stukało, ktoś chodził tuż nad nami. Doszedłem do wniosku, że skoro wyżej miało być jeszcze jedno piętro, to może właśnie tam znajdowały się pokoje obsługi. Przecież nie spali w kuchni. Około północy ogrzewanie wyłączono, po to, aby przywrócić je dopiero nad ranem – liczyli, że kołdra w formie zwykłego koca wystarczy każdemu do przetrwania nocy. I wystarczyła, poranek był rześki, a słońce stopniowo usuwało cień z pobliskiej góry, leniwie poszerzając teren oświetlony promieniami. Śnieg zaczął topnieć, bardzo, bardzo powoli.

„Zostajecie na jutro?” Zapytał pucułowaty-kelner serwujący śniadanie.

Nie byli zadowoleni z odpowiedzi. Grubaśny kelner jęknął i przejął się do tego stopnia, że nie przyniósł nam jednej herbaty, nawet pomimo zwrócenia mu uwagi. Całkowicie go zniechęciliśmy, nie widziałem go aż do samego końca, do naszego wyjazdu. Śniadanie nie należało do najlepszych, ale chyba nawet się tym nie przejąłem, uznając to za standard. Dobra lokalizacja była jedyną rzeczą, którą oferowało to miejsce. Po pierwszym posiłku wyruszyliśmy na zewnątrz. Dzień był w końcu inny od strasznej nocy, pełnej koszmarów. Wszystko napawało nas optymizmem, szczególnie kałuże wody, które zaczęły tworzyć się na oblodzonym podjeździe.

Zbudowaliśmy bałwana, nie mogąc trzymać otworzonych oczu przez dłużej niż parę chwil. Biały kolor był wszędzie, porażał nas, nie dawał ani chwili wytchnienia. Warstwa śniegu w niektórych miejscach miała parę metrów, ale była na tyle twarda, że można było na niej stać, zagłębiając się tylko na wysokość łydek. Później poszliśmy dalej, szybko spostrzegając, że nasze marzenia o cudownym odtajaniu całej długości trasy były raczej niewykonalne. Co prawda można było już zobaczyć fragmenty asfaltu prowadzące ku górze, z której nasz hotel był pudełkiem zapałek, ale i tak jasnym było, że tędy nie przejedziemy. Na dobrą sprawę nie wiadomo było którędy dokładnie przebiega nieodśnieżona, niebezpieczna droga.

W pobliżu przebiegała rzeka. Nieco dalej znajdowała się mała kapliczka prawosławna, a w jej pobliżu stolik, gdzie śnieg sięgał do wysokości siedzeń, umożliwiając tylko siedzenie na blacie. No i most – zniszczony, czekający na kogoś kto go naprawi. Nadal zero dzikich psów – widocznie mieszkały w niższych partiach gór. Zero lawin, nieznanych górskich stworzeń czekających na nieostrożnych turystów. Przemoczone buty i skarpetki były więc najbardziej strasznym efektem naszej pierwszej wyprawy. Po odpoczynku podjęliśmy drugą – w drugą stronę, w dół miejsca, z którego przyjechaliśmy. Była godzina 15, a słońce grzało na tyle, że można było się opalić. Rzecz niezwykła, krótki rękawek pośród śniegu, który zupełnie nie mroził, delikatne stróżki wody spływające w dół ciepłego asfaltu.

Mijały nas samochody – tak, ludzie mimo wszystko próbowali swojego szczęścia. Z ich perspektywy pewnie nie wyglądało to tak źle jak z naszej, poprzedniego dnia. Pogoda była doskonała, szerokość pasa znacznie większa, liczyli pewnie na to, że będą wybrańcami, którzy jako pierwsi przejadą Transfogarasan w tym roku. Rumuni, głównie oni mijali nas po to aby kilka minut później zawracać. Inni, odważniejsi próbowali wjechać na ten śnieg, po czym zawracali, żłobiąc w nim wyraźne dwa ślady. Jeszcze inni, azjatycka wycieczka, zatrzymała się na parę godzin w naszym hotelu. Nie czuliśmy się więc osamotnieni w swojej głupocie, a jednocześnie zdaliśmy sobie sprawę jak tłoczno musi tu być latem.

Za zakrętem, tuż przy hotelu leżała ta dziwna, drewniana chata. Dość długa i szeroka, opuszczona, w stanie zupełnego rozkładu. Nie było łatwo tam wejść, jedyna ścieżka prowadziła przez oblodzone, płaskie kamienie. Stamtąd dostrzegliśmy, że jest ich więcej. Gdzieś w dole, w przesmyku prowadzącym w dół, nad rzeką stały kolejne dwie. Dalej, wyżej, jeszcze jedna. Wszystkie w takim miejscu, w którym jedna lawina, albo spadający kamień mogą zamknąć kartę ich istnienia. A mimo to obrazek ciekawy – miejsce na zupełnym uboczu, azyl z dala od cywilizacji. Kto w nich mieszkał? Nigdy się nie dowiemy.

Niedaleko był też przejazd-tunel, który zapewne ma przeciwdziałać obsuwaniu się kamieni i osłaniać przed nimi drogę. U jego kolumn wisiały długie na parę metrów sople – czy naprawdę mieliśmy na tyle szczęścia, aby trafić tu w momencie największej odwilży? Czy mogliśmy nazywać się dziećmi słońca i szukać Tajemniczych złotych miast? Może faktycznie powinienem nazwać tę notatkę „więcej szczęścia niż rozumu”. Bardziej pasowałaby do opisu przebiegu tych dwóch dziwnych dni.
Po przejściu przez tunel miałem wrażenie, że za bardzo oddalamy się od hotelu. Czułem się obserwowany, a poczucie zagrożenia wzrastało z każdą chwilą. Tak jakby gdzieś tam była cała sfora niewidzialnych widm, przytłaczająca mnie ciężarem swego wzroku. Przecież mogliśmy natrafić na wszystko, od niedźwiedzia po psa, a raczej nikt nie ruszyłby nam z pomocą.

Gdy tylko wróciliśmy do hotelu znikąd pojawił się recepcjonista-zarządca, targając kanister z benzyną.

„Benzyna, benzyna. Mamy benzynę. Chcecie?” Zapytał nieco łamanym angielskim, wyraźnie podekscytowany, jakby ciesząc się, że przestaniemy być problemem. Jego problemem.

Załatwiliśmy sprawę po obiedzie. On skonstruował całą aparaturę umożliwiającą nam napełnienie baku. Byliśmy gotowi, planowaliśmy wyjechać kolejnego dnia możliwie wcześniej, tylko po to aby mieć więcej czasu na przejechanie 200 km do miasta Sybin. Koniec końców, zregenerowaliśmy akumulatory, odpoczęliśmy, opaliliśmy się. Nie mogliśmy narzekać. Wszystko, poza atmosferą totalnego odcięcia i przesadną ilością śniegu nam odpowiadało. Ale i tak chciałem stamtąd wyjechać, jak najszybciej.

W zasadzie przez cały dzień patrzyliśmy przez okno. Kojarzycie może tę scenę z „Niekończącej się opowieści”, z dwoma sfinksami i obserwacją ich, aby zobaczyć czy kolejny śmiałek podoła ich wyzwaniu? Z nami było podobnie – gdy tylko na horyzoncie pojawił się samochód wypełniała nas ekscytacja. Co zrobi kierowca? Zawróci? Czy był naprawdę na tyle głupi, żeby jechać dalej? Tego wieczoru z ciemnej nocy wyłonił się on, pewnie jadąc przed siebie. Szaleniec. Przejechał kawałek, zbliżył się do miejsca, w którym droga była zamknięta. I zniknął.

„Ale on naprawdę zniknął. No zobaczcie.” Zawołała siostra. „No nie żartuję, nie ma go tam.”

„Nie zniknął. Po prostu rozpacza nad swoim losem, bo musi wracać z powrotem.” Odpowiedziałem. Przecież to była najbardziej prawdopodobna wersja.

„Ale go nie ma!” Powiedziała, z lekką paniką w głosie.

Miejsce, o którym mowa znajdowało się tuż przy wjeździe na most prowadzący do hotelu. Nie było dobrze oświetlone, ciężko więc było dostrzec kogokolwiek albo cokolwiek w mroku, szczególnie z poziomu oddalonego balkonu. Sprawdziliśmy to więc kolejnego dnia. Przy wyjeździe. Rzeczywiście. W pewnym momencie ślady opon na śniegu zupełnie się urywały…

Dodaj komentarz